Cholercia, jak by tu zacząć... Jak by tu opisać... Bo widzicie, to jest tak, jak wtedy, kiedy mamusia zrobi na obiad szpinak i brukselkę na pierwsze danie, a na drugie tort czekoladowy. I potem tatuś pyta, czy warto jeść mamine specjały, czy znowu musi zamawiać pizzę do piwnicy, żeby się nikt nie zorientował. A wtedy wy nie potraficie stwierdzić, czy obiad był połowie dobry, czy może raczej w połowie zły.
Zaczęło się pięknie, Joshua Jackson, chory na białaczkę ośmioletni fan Liverpoolu wyprowadził na murawę naszych piłkarzy.
Skubany, ukradł mi moje marzenie z dzieciństwa... Później już tak pięknie nie było, bo kiedy po rozpoczęciu meczu przez zawodników Aston Villi w końcu piłka trafiła do Downinga, rozległy się gwizdy przypominające o jego mrocznej przeszłości - siedemdziesięciu dziewięciu spotkaniach w błękitno-wiśniowych barwach.
Nie żartuję, naprawdę komentatorzy opisali tak koszulki AV. Panie Rudzki, ja pana męskości nie neguję, ale oglądanie meczów i jednoczesne rozpoznawanie wszystkich kolorów z rozszerzonej palety Painta się jakoś ze sobą kłóci, nie uważa pan? Abstrahując od kibicowskich przepychanek psychologicznych, początek pierwszej połowy zapowiadał bardzo wyrównany mecz - akcja goniła akcję, kontra kontrę, fatalne dośrodkowania z rożnych goniły jeszcze bardziej fatalne dośrodkowania z rożnych, i to po obu stronach. Pierwszy raz świąteczna babeczka stanęła mi kołkiem w gardle po groźnym dla LFC strzale z kilku metrów w piętnastej minucie. Budzi on pewne kontrowersje: to Reina tak dobrze broni, czy Agbonlahor tak fatalnie trafia? Chyba jednak to pierwsze, bo gdyby Pepe miał dziś słabszy dzień, moglibyśmy się tylko modlić o tak niski wymiar kary po pierwszej połowie. Dość wspomnieć, że w okolicach dwudziestej minuty sześciu zawodników w z Liverbirdem na piersi nie zdołało powstrzymać dwóch w błękitno-wiśniowych strojach.
Nigdy nie przestanę się z tego nabijać. Dziesięć minut później straciliśmy bramkę.
Między golem Aston Villi a końcem pierwszej połowy działo się wiele fascynujących rzeczy. Chociażby taki Carra, który tylko po starej znajomości nie dostał żółtej kartki. Albo Suarez, który pozazdrościł
40 yards Gerrardowi i bardzo, ale to bardzo chciał strzelić kopiąc piłkę z własnej połowy, a paradoksalnie nie udało mu się to nawet wtedy, kiedy miał przed sobą tylko bramkarza. Downing nie stworzył żadnego zagrożenia dośrodkowując z miliardowego rzutu rożnego, a ja zjadłam kilogram ciasta na uspokojenie. Co w przeliczeniu daje 10 cm więcej w cyckach.
Oby.
Jednak tuż po rozpoczęciu drugiej połowy mojemu ciastu wyrosła godna,
całkiem... hmm... nie lubię tego słowa, ale CIACHOWA, konkurencja. Jordan Henderson, po pięknym, uruchamiającym go podaniu od Coutinho, wyszedł na pozycję sam na sam z bramkarzem i zakończył tę akcję o wiele lepiej, niż próbował to zrobić Suarez przed kilkunastoma minutami. Był to ósmy celny strzał The Reds. Chwilę później za brzydki faul żółtą kartkę zarobił Gerrard, co wbrew pozorom było całkiem dobrym znakiem...Wiecie, powrót do przeszłości - pryszczaty Stevie lubił brutalne faule, ale lubił też petardy z trzydziestu metrów, więc Gerro-buntownik zwiastował pozytywne zmiany w dzisiejszym meczu. Długo nie musieliśmy na nie czekać, bo chwilę później zapachniało golem, kiedy obok bramki przeszedł strzał Coutinho, a Glen trafił w słupek. W końcu jednak nadarzyła się wyśmienita okazja do wyjścia na prowadzenie. Okazja nazywała się Suarez i w pięćdziesiątej dziewiątej minucie została sfaulowana w polu karnym, a do jedenastki podszedł nasz kapitan. Nie pytajcie, co się wtedy ze mną działo. Odwróciłam się plecami do ekranu i mówiłam sobie ''Stevie, przecież byłam grzeczna, posprzątałam pokój, pochwaliłam zakalec babci, nie spałam na dzisiejszym kazaniu- strzel to, zasłużyłam!''. No i wysłuchał.
Thanks, Stevie God. Pięć minut później regularnie zatruwający nam życie w dzisiejszym meczu Benteke dostał piłkę z wrzutki po rożnym i strzelił centralnie w miejsce, gdzie nie było Reiny. Ale był tam Gerrard, który miał dziś więcej szczęścia niż rozumu, bo udało mu się ten strzał wybić i w ciągu kilku chwil zostać bohaterem meczu, zaliczając przy okazji paradę kolejki.
Siłą powstrzymuję się, żeby nie wstawić teraz dwóch linijek różowych serduszek specjalnie dla naszego kapitana. Piłkarze Aston Villi próbowali jeszcze w ostatnich minutach ukrócić radość przyjezdnych kibiców śpiewających YNWA na trybunach - Benteke trafił do siatki, jednak bezdyskusyjnie był w tym czasie na spalonym.
Wszystko to brzmi różowo, cukierkowo i pięknie, jednak sam mecz w istocie do pięknych się nie zaliczał. Spójrzmy na
profesjonalne statystyki.
No popatrzcie, Reina dostał ptaszka. Trochę na wyrost, bo bardzo się cieszę, że nie puścił szmaty, ale gdyby nie Steven, na pewno dużo by stracił, bo faktem jest, że to on powinien obronić ten strzał... Jeżeli Pepe wszystko robi z takim opóźnieniem jak interwencje, współczuję. Johnson od dawna jest Pomyłką Świata, ale to miło z jego strony, że stara się w ofensywie. Gdzieś musi, skoro obrona nie wychodzi mu zupełnie i kiedy widzi przed sobą przeciwnika z piłką, wygląda jak dziecko zgubione przez rodziców w supermarkecie, a jego krycie jest mniej więcej tak skuteczne, jak preparat na pryszcze z Mango TV. Carra... Cóż ja mogę o nim powiedzieć? Smutno mi, że zostało mu jeszcze siedem meczów do rozegrania w czerwonych barwach. Poza tym, dzisiaj raczej niepewny i nienadążający za przeciwnikiem, ale za bardzo go lubię, żeby obiektywnie krytykować i przyznaję się do tego bez bicia. Agger i Jose podobnie - przeplatali całkiem fajne przebłyski z zupełną amatorszczyzną. Reasumując, ZRZUTKA NA HUMMELSA, LADS, bo na to, co dzieje się w naszej linii obrony aż przykro patrzeć! Dalej jest jeszcze gorzej, bo czas powiedzieć głośno, że Lucas zupełnie nie odnalazł się po kontuzji i chętnie dałabym mu trochę odpocząć na ławeczce od presji Premier League, gdybym tylko miała kim go zastąpić. Może wróciłby do nas bez głupich pomysłów pod tytułem ''Nie zdążyłem zabrać piłki, więc sfauluję cię metr przed polem karnym i będę się modlił, żebyś nie strzelił nam z wolnego''. Kto chce powrotu Xabiego Alonso, ręka w górę!
Na szczęście to już koniec narzekań, bo zostały nam do obgadania same zielone ptaszki. Hendo. Henduś. Hendunio. Na początku swojej kariery na Anfield wydawał się nieogranym wymoczkiem i patrząc na niego miało się wrażenie, że po przebiegnięciu dwudziestu metrów padnie z wycieńczenia. Jednak musiał znaleźć jakąś dobrą motywację, bo nie dość, że
całkiem przyjemnie się umięśnił i jego zdjęcia bez koszulki już nie bolą, haruje jak wół w każdej części boiska i nadąża za akcją, to jeszcze strzela piękne bramki. Oczywiście, dzisiejsza padła z sytuacji bardzo prostej do wykończenia, dostał niesamowicie precyzyjną piłkę od kolegi i jedyne, co musiał zrobić, to trafić w okienko. Ale niektórym nawet to się dziś nie udało, więc congrats, Jordan!
Dałabym mu nawet serduszko, ale jedno przydzieliłam już Stevenowi, a w bigamię bawić się nie będę. Tym oto sposobem doszłyśmy do Gerrarda. Co za facet. Co za zawodnik. Trochę mnie już znacie, wiecie, co znaczy dla mnie jego dobra gra, więc nie będę zagłębiać się w temat, bo mi się oczy spocą. Ocierając łzy wzruszenia jedną ręką, drugą napiszę tylko, że nic nie cieszy mnie tak jak powrót kapitana do pełnienia kluczowej roli w składzie. Nie przestajemy lać świątecznego lukru, bowiem pochwalić trzeba też Downinga, który uratował całą pierwszą połowę. Suarez starał się jak zawsze, dziś nie trafił, ale nie zmienia to faktu, że jest najlepszym, co mogło się nam kiedykolwiek w życiu przytrafić. Nawet nie mam wystarczającej śmiałości, żeby skrytykować jego nieskuteczność, nie po tym, co robi dla Liverpoolu (sam zdobył dla nas dziesięć punktów, co oznacza, że bez niego bylibyśmy w okolicach dziesiątego miejsca). Coutinho zostawiłam sobie na deser. Dlatego, że bardzo nie lubię popadania w hurraoptymizm, ale trzeba powiedzieć, że to chyba ten młody Brazylijczyk ukradł dziś cały show. Długo wahałam się, czy MOTM przyznałabym Stevenowi, czy właśnie jemu, i w końcu padło na Cou. On urodził się z piłką przy nodze, tyle w temacie.
To co, dość już tego ględzenia ciotki Silene, nie? Na koniec jeden mały, wielkanocny dylemacik przy jajeczku... Dziewczyny, który przystojniejszy?!
...no dobra. Żartowałam.