28 czerwca 2014

Mundial #3: moje pierwsze mistrzostwa, czyli Klose w szafie

Znaczy wiecie, mój pierwszy mundial to jest jeszcze przede mną. Taki, na którym wystąpię w charakterze narzekającej na zbyt ubogie wyposażenie butiku Diora żony piłkarza, która pojechała pchać się przed obiektywy paparazzim wspierać swojego mężczyznę na tym najważniejszym w futbolowym światku turnieju. Ale swoje plany marzenia opiszę innym razem, dziś czas na trochę historii.

Moje debiutanckie mistrzostwa akurat były jedynie połowicznie świadome. Osiem lat temu, kiedy zamiast internetu miałam telegazetę, a od meczów wolałam latynoskie seriale, niewiele wiedziałam o zbliżającym się mundialu w Niemczech. Ba, ciężko było mi nawet połapać się w systemie, w którym rok temu widziałam Dudka w angielskim klubie a teraz trąbią, że nie został powołany do polskiej kadry. To gdzie on, u licha, gra? I pstryk, przełączałam na "Luz Marię". Ale spotkania, w których Polska mierzy się z Niemcami, nie zdarzają się codziennie i dobrze, więc nawet ambiwalentne nastawienie mojego taty, który podkręcał głośniki w radiu na czas sportowych wiadomości, ale oglądanie całego meczu uważał zazwyczaj za stratę czasu, nie przeszkodziło mu przejąć pilota i spełniać godnie kibicowski obowiązek, podczas gdy ja wierciłam się i przy okazji wierciłam tacie dziurę w brzuchu, żeby zmienił kanał.

 Łatwo zgadnąć, że nie posłuchał. No to nie ma rady, oglądamy. Dość zagadkowa była dla mnie zasada przynależności kadrowej niektórych zawodników, bo niby jak oni to zrobili, że Podolski nazywa się jak Polak, wygląda jak Polak, klnie na boisku jak Polak, wpuszcza sportową koszulkę w spodenki jak Polak (panowie, jeżeli nie jesteście piłkarzami i od waszego poczucia komfortu nie zależy awans drużyny na mundialu, nie róbcie tego), a gra jak Niemiec? Na szczęście głupoty szybko wyparowały mi z głowy w końcówce tak zażartej, jak i nierównej walki, bo graliśmy w dziesiątkę. Ataki Niemców przypominały mi te wszystkie wieczorynki, w których Tom jest już o krok od złapania Jerry'ego, już prawie go ma, a ten ciągle mu się wymyka - mam na myśli wszystkie te słupki, poprzeczki i Boruce, w które trafiali nasi rywale. Cóż, w doliczonym czasie przestało być zabawnie, bo w końcu strzelili gola. Tata zrozpaczony, a ja... zachwycona. Do tamtej pory tylko raz w życiu siedzenie przed telewizorem dostarczyło mi tylu emocj - kiedy Ivo zrywał z Milagros Liverpool rok wcześniej wygrywał Ligę Mistrzów.

Od tego momentu chłonęłam już wszystkie spotkania tego turnieju z udziałem nie tylko naszej reprezentacji, ale też naszych zachodnich sąsiadów. To się Polaków naoglądałam...  A wspomnienia okołomundialowe? Nie ma ich wiele. Dzieciństwo spędzane na wsi nie daje zbyt dużego pola do popisu dla wszelkich kolekcji piłkarskich gadżetów i tego typu rzeczy, ba - nawet nie wiedziałam, że produkują coś takiego. Jedyne, co ostało się do tej pory, to dwie strony z Teletygodnia - jedynej prasy, jaką czytywali moi rodzice. Z tym, że regularność oznaczała u nich kupowanie jednego numeru na miesiąc, a nie, jak wypadałoby zakładać, na tydzień.


Co jeszcze będzie mi się kojarzyć z moim pierwszym mudialem? Na pewno Michał Milowicz i jego oficjalna piosenka mająca zagrzewać Polaków do boju. Wiecie, że zdanie zawierające słowa: "piosenka", "Michał" i "Milowicz", to synonim katastrofy. Po zwycięstwie tegoż hitu w plebiscycie na oficjalny przebój mistrzostwo pojawiły się głosy, iż rzeczony Milowicz to typ, który pojawił się znikąd i chce się wybić na sukcesie naszych piłkarzy. Cóż, jak się wybił, każdy widzi...

Bardziej znamienna w skutkach spuścizna po mistrzostwach? Miro Klose w szafie. Co prawda zawisł tam kilka lat po tym, jak pierwszy raz o nim usłyszałam, ale to właśnie w 2006 roku zwrócił moją uwagę. W latach cielęcych, kiedy na zadurzenia w dwa razy starszych panach nieprzychylnym okiem spoglądali moi rodzice, dla niepoznaki ta wycięta z okładki jednej z promocyjnych gazetek reklama wisiała na drzwiach przykryta wielkim plakatem księżniczki Disneya, ale przecież nikt nie musi wiedzieć, że podziwiałam wtedy nie jego strzelecki dorobek, a starannie ułożoną fryzurę, prawda?


Czy pierwszy mundial miał w sobie jakąś wyjątkową magię? Niekoniecznie. Byłam tak nieobeznana w temacie, że nawet nie przyszło mi do głowy, iż wypadałoby obejrzeć też finał. Dopiero kolejne kolejnymi wielkimi imprezami cieszyłam się w pełni, już jako świadomy, czyli posiadający internet kibic. A jak wyglądało to u was?

2 komentarze:

  1. Mój problem polega na tym, że w rodzinie brakuje kibiców. Nie kojarzę, żeby przed 2008 w telewizorni były głównie mecze. Coś tam oglądałam, ale niewiele pamiętam. Po finale było głośno.
    Późniejsze Euro też nie było takie całkiem świadome, ale przynajmniej je oglądałam. Miałam terminarz z TeleTygodnia i uzupełniałam wyniki, a potem szpanowałam w szkole poprawiając kolegów! Szkoda, że go nie zachowałam. Ten z MŚ2010 chyba też przepadł. Ogólnie mundial przeżywałam bardzo mocno i widziałam prawie wszystkie mecze, ale bardzo szybko odszedł w niepamięć (posiadanie faceta jest złe!). Hm. W tamtym okresie prowadziłam pamiętnik, 90% treści to relacje z meczów xD

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja nieświadomie oglądałam wszystkie mistrzostwa od 2002, nie mając pojęcia o istnieniu piłki klubowej :D

    OdpowiedzUsuń