Nawet nie zdążyłam wgryźć się dobrze (a nuż dostałabym bana na dziesięć meczów...) w jedną ze stosu kanapek, które sobie przezornie, zakładając nudnawe widowisko, przygotowałam, a już prowadziliśmy 1:0 po pięknym strzale głową Daniela Aggera, który przelobował bramkarza i umieścił piłkę w siatce.
Cztery minuty później Coutinho spróbował po raz pierwszy prostopadłego zagrania w pole karne, które miało w tym meczu przynieść nam jeszcze wiele radości, jednak tym razem skończyło się na piłce w rękach bramkarza Newcastle. W międzyczasie panowie komentatorzy raczyli nas statystykami traktującymi o płacach zawodników z Anfield i okazało się, że nasi chłopcy zarabiają tyle samo, ile tegoroczny mistrz Niemiec, Bayern. Cóż, Silene kocha ich tak bardzo, że gdyby miała, dała by im jeszcze więcej. Ale wróćmy do przebiegu gry, bowiem w jedenastej minucie Glen podał do Sturridge'a i brakowało centymetra, a ten zamieniłby to na bramkę. Centymetra, bo sędzia uznał, iż Daniel był na spalonym. Cóż, był odosobniony w tej decyzji. To co, panie sędzio? Jakieś małe zawieszonko za dyskryminację rasową? Kolejne pięć minut to pokaz zaangażowania i walki ze strony The Reds. Ludzie, świat się kończy, Hendo jeszcze niedawno bał się pojedynków jeden na jeden, a wczoraj ściągnął na siebie dwóch obrońców! A w dodatku kilka minut później strzelił bramkę. Pokuszę się o strzałki Gmocha, bo opisanie przebiegu tej akcji graniczy z cudem.
W trzydziestej szóstej minucie obraz spotkania mógł ulec zmianie po tym, jak po dośrodkowaniu gospodarzy Perch znalazł się w idealnej sytuacji do zdobycia bramki głową. Agger by to skończył, pffff. Na szczęście mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, bo piłka nie trafiła nawet w światło. I to by było na tyle, jeżeli chodzi o zagrożenie ze strony Newcastle w tym meczu. No, chyba że mówimy o zagrożeniu zdrowia i życia, otóż kartki sypały się gęsto, a wyjątkowy urodzaj na nie miał miejsce w okolicy czterdziestej minuty- Gutierrez zarobił żółtą za faul na Sturridge'u, Taylor za desperackie zatrzymanie naszego napastnika (bezradność pchnęła go do tego niecnego czynu - Daniel wymijał zawodników jak pachołki), a Cabaye za przepychanki z Johnsonem, najzagorzalej faulującym zawodnikiem po stronie Liverpoolu. Po doliczeniu dwóch minut sędzia odgwizdał koniec pierwszej połowy.
Tuż przed rozpoczęciem drugiej powiało grozą, przyznaję - na boisku pojawił się pan Ben Arfa i faktycznie w ofensywie Newcastle coś drgnęło, bo udało im się nawet dostać w nasze pole karne. Jednak co z tego, kiedy w pięćdziesiątej drugiej minucie znowu dał o sobie znać tandem Coutinho - Sturridge, a ten drugi zdobył gola mocnym strzałem w środek bramki.
Chwilę później Newcastle mogło mieć nadzieję na zmniejszenie różnicy bramkowej, jednak sędzia uznał, że Lucas zagrywający ręką w polu karnym zrobił to nieumyślnie. Niewykorzystane i nieodgwizdane sytuacje się mszczą, bo w sześćdziesiątej minucie Gerro uruchomił Hendersona długim podaniem, ten oddał piłkę lepiej ustawionemu Sturridge'owi i cała akcja zmieniła cyferkę na tablicy wyników z trójki na czwórkę. Później miejsce miało coś, co pan Przemek Rudzki nazywa ''rachitycznym strzałem'' i zmusza mnie tym do siedzenia na meczu ze słownikiem. Dokładniej mówiąc, Sissoko próbował zdziałać coś pod bramką Reiny, jednak Agger był czujniejszy i zatrzymał akcję. Mieliśmy też okazję powkurzać się w końcu trochę na naszego napastnika dążącego do ustrzelenia hat-tricka. Szkoda tylko, że przy okazji nie zauważył lepiej ustawionego Coutinho. Wam też wydaje się, że -bez urazy- czarni piłkarze są strasznie samolubni? W siedemdziesiątej drugiej minucie po raz pierwszy w tym sezonie boisko opuścił Steven Gerrard. Zmienił go powracający po kontuzji Borini, który właściwie z miejsca wpisał się na listę strzelców, zaliczając drugi kontakt z piłką i piątego gola w meczu jednocześnie.
Czy on... gryzie... rękę? Boże, chłopie, marnujesz sobie karierę! Po dwóch minutach drugą żółtą kartkę dostał Debuchy za faul na naszym młodym Brazylijczyku, do rzutu wolnego podszedł Jordan Henderson i trafił bezpośrednio do siatki, a Silene umarła z rozkoszy. Zmartwychwstała tylko dlatego, że miała nadzieję na trzeciego hendowego gola. Do końca meczu wynik pozostał bez zmian, mimo że to nie był koniec prób, a Brendan wpuścił na boisko jeszcze Jonjo.
No, także ten. Tyle o samym przebiegu meczu. Czas chyba teraz zastanowić się nad najważniejszą kwestią - czy Liverpool bez Suareza jest lepszy od Liverpoolu z Suarezem? Mimo peanów na cześć obecnego składu nie sądzę, by wczorajszy występ był efektem braku naszego najlepszego zawodnika. Po prostu chłopcy zmobilizowali się dwa razy bardziej, bo, nie mogąc liczyć na geniusz jednostki, musieli stworzyć dobrze pracujący kolektyw. Taka jest moja teoria. Niestety, lekko podważają ją statystyki, otóż gdyby stworzyć tabelę punktującą tylko i wyłącznie gole najlepszych strzelców w drużynach, The Reds znaleźliby się na... ósmym miejscu - gole El Pistolero to tylko 17% wszystkich bramek zdobytych przez nas w obecnym sezonie. Cóż więc spowodowało zryw we wczorajszym meczu, poprzedzony przecież trzema pechowymi remisami? Powiedzmy sobie szczerze, przeciwko drugiej najlepszej ofensywie w lidze stanęła najsłabsza obrona, więc nie mogło zakończyć się to inaczej, czy z Luisem, czy bez niego.
Co cieszy mnie najbardziej? Na pewno najlepszy mecz Lucasa od czasu powrotu po kontuzji. Walczył, unikał głupich fauli, a kwintesencją tego był niesamowicie precyzyjny, acz ryzykowny odbiór piłki tuż przed naszym polem karnym, co być może uratowało nasze czyste konto. W drugiej kolejności gol Boriniego. Nie jest tajemnicą, że mam do niego słabość i z każdego jego występu cieszę się podwójnie. Dzisiaj znowu pokazał, że będą z niego ludzie, świetnie porusza się bez piłki i za jakiś czas może dostawać szanse nawet w wyjściowej jedenastce. Ten jakiś czas, to jakieś dwa lata, nie oszukujmy się, ale i tak się jaram. Zawodnik meczu? Zdecydowanie Philippe. Z jednej strony drżyjcie narody, mamy świetnego kreatora gry, a z drugiej, jak sobie pomyślę, że on jest tylko dwa lata starszy ode mnie i na takiej gówniażerii opiera się gra mojego ukochanego klubu, to zaczynam się bać. Ale czas pokaże, czy słusznie. Przechodząc do obrony, zdecydowanie wyróżnił się Carragher- to temat na osobny wpis, dzisiaj powiem tylko tyle, że jeszcze będzie żałował, iż decyzję o odejściu podjął w momencie zwyżki formy.
Najzabawniejsze jest to, że przeważamy tylko, jeżeli chodzi o wynik. Wszystkie inne liczby są dla nas niekorzystne. Posiadanie: 53% - 47%, spalone 2-7. Powinno mnie to martwić? A skąd! Świetnie, że nie zajeżdżamy sami siebie miliardem podań i w efekcie po pierwszej połowie piłkarze nie biegają z językami na brodzie, nie mogąc złapać oddechu, a mimo to wygrywają tak efektownie.