13 stycznia 2013

Derby Anglii, czyli Manchester United - Liverpool FC okiem Silene.

Okiem. Drugie oko robiło zadania z matematyki. Generalnie rzecz biorąc, do dzisiejszego poranka nie czułam presji związanej z meczem sezonu, jaki rozpoczynał się punkt 14:30 czasu polskiego. Generalnie rzecz biorąc. Tak naprawdę to... ten, no, jakby mi dali braci Kliczko w koszulkach Manchesteru, rękawicę bokserską i puścili ''You'll never walk alone'' pokonałabym obu.

Przenieśmy się więc w okolice godziny zero. Otóż większość znajomych rozproszyła się po pubach, barach i innych miejscach, w których jest tłoczno, parno, śmierdzi piwem i nie widać, co dzieje się na boisku. Ja natomiast postanowiłam oglądać najważniejszy mecz sezonu kameralnie, bez fajerwerków, w domowym zaciszu. Z odpowiednim stuffem.

Zaczęłam oczywiście od... nie, nie od odmówienia koronki w intencji pokoju na świecie i na boisku. Zaczęłam od sprawdzenia składów. Ok, ja rozumiem, że Carragher niedługo będzie musiał biegać z kroplówką i respiratorem, ale jeżeli chodzi o mecze z United, jest mistrzem w swoim fachu i nie dostawałabym palpitacji w odpowiedzi na akcje w naszej defensywie, gdyby to właśnie Carra był obok Skrtela i Aggera. Bo na przykład taki Wisdom, niby fajny chłopak, a tak się tej piłki boi, że aż dla bezpieczeństwa trzyma dystans trzech metrów od zawodnika, który właśnie ją posiada. Ale przejdźmy do przebiegu meczu. Zaczęliśmy tak, jakby połowy pozamieniały się nam miejscami. Znaczy źle [a zawsze źle kończymy]. A że podobno prawdziwych mężczyzn poznaje się po finiszu, a nie po starcie, wyjątkowo byłam zadowolona z obrotu spraw. Bo, hello, skoro straciliśmy gola w dziewiętnastej minucie, nie mogło być już gorzej! W każdym razie pierwsza połowa zmęczyła mnie. Autentycznie. Już po bramce van Persiego czułam się jak po maratonie. Każda strata Gerrarda to jak pięćdziesiąt przysiadów. A kiedy piłkę dostawał Allen, to już w ogóle miałam puls o szybkości światła. Bo z Allenem to zabawna historia jest. Wiecie, miał być Xabim Alonso, a okazał się Rafałem Murawskim. Oczywiście najpierw się maskował, że niby umie grać i jest dobrym transferem, wszystko wylazło kilka meczów temu. Ale wróćmy może do przebiegu spotkania... Po pierwszej bramce Manchester nie odpuścił, nie dał sobie ani Liverpoolowi nawet chwili oddechu. Wcale mu tego nie utrudniali nasi zawodnicy. O ile Gerrard sam zdołał naprawić swój błąd z dwudziestej drugiej minuty i całkiem udanym wślizgiem wyłuskać piłkę spod nóg Robina, o tyle Allen, największy altruista świata,jedenaście minut później oddał piłkę Welbeckowi i tylko cud, a raczej Agger uchronił The Reds przed stratą drugiego gola. Jednak, jak mówią starzy górale, co się odwlecze, to nie uciecze i omal nie spełniło się to w czterdziestej piątej minucie gry, kiedy Reina po heroicznej interwecji [po czym? Pepe, lad, are you okay?] padł na murawę. Zaznaczyć należy, że strzelał Widsom. Strzelał Kagawą, który wpadł prosto na naszego bramkarza. Jednak do końca pierwszej połowy na tablicy widniało 1:0. Druga połowa również nie zaczęła się zbyt dobrze, a z jedyneczki nagle powstała dwójka. Zero po naszej stronie bez zmian. Czas zapytać: jak bardzo śpiący i nieobecni musieli być piłkarze The Reds, żeby przegapić evrowe metr pięćdziesiąt w kapeluszu i pozwolić mu strzelić głową? Jednak nie ma tego złego, co by na Sturridge'a nie wyszło. Wszedł dobił mocny strzał Stevena i tym sposobem zanotował drugiego gola w drugim meczu pod banderą Liverpoolu. Patrzcie, teraz będzie liryczna Silene: gol ten był niczym pocałunek królewicza złożony na ustach śpiącej królewny. Koniec lirycznej Silene. Mówiąc po mojemu, genialny kopal w liverpoolską dupeczkę. od tego momentu przejęliśmy stery i pięknie zepchnęliśmy gospodarzy na własną połowę. Niestety, presja okazała się niewystarczająca i mimo szaleńczej szarży w końcówce nie udało się doprowadzić do wyrównania.

Mecz ten, mimo wyniku, miał swoje pozytywy [hej,jest niedziela a ja mam czekoladę z migdałami - w takim anturażu wszystko jest pozytywne]. Po pierwsze należy docenić pracę sędziego. Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek to powiem, ale Howard Webb spisał się na schwał.

Mam tylko nadzieję, że nie jest to spowodowane tym, że akurat dzisiaj Sir Alex Ferguson zapomniał dać mu dowodu wdzięczności... W porównaniu z ostatnim spotkaniem tych dwóch drużyn, dzisiejsze było wzorem gry fair play i pracy arbitrów. Po drugie nasza nowa zdobycz, nasza znaleziona na ciucholandzie za złotówkę sukienka od Armaniego, nasza rodzynka w serniku, nasz żeton z Pokemonami w paczce lays'ów, innymi słowy Daniel Sturridge. Chłopię młode, nieograne, a prezentujące boiskowy spryt starego wyjadacza. Zdecydowanie najlepszy zakup roku, był o krok od wywalczenia dzisiaj punktu. Cieszy postawa Gerrarda [mnie chyba cieszyć będzie zawsze. Dopóki nie zegnie się wpół ze starości.], praca w defensywie Suareza, prawie że bezbłędna gra Reiny, znakomity powrót Boriniego [koniec z żartami o jednym napastniku!]. Ani tendencji spadkowej, ani progresu nie zaliczyli nasi stoperzy, wykonali swoją pracę na dobry z plusem [Silene nauczycielką, Agger i Skrtel uczniami...? Hmm... HMMMM... <cenzura>]. Natomiast egzaminu nie zaliczył ani Raheem, ani Joe Allen [o ile Joe może się wymówić płaczącym po nocach dzieckiem, o tyle Sterling już dawno swoje odchował...], ani tym bardziej Johnson, który zdawał się błyszczeć w pierwszej połowie, a później okazało się, że to po prostu cała reszta zawodników była słaba.

Patrząc w przyszłość, należy docenić również Brendana i jego inteligentne reakcje na boiskowe kryzysy.Co jak co, ale zmian to się chłopina nie boi, a to się chwali, oj chwali... Startował z pozycji, w której nie miał nic do stracenia i raz za razem pokazuje klasę. Chciałoby się powiedzieć jednak...


Nie zapeszajmy.

1 komentarz:

  1. Nie żartujcie sobie, że jestem pierwsza?... Ok, postaram się nie wygłupić xD
    Po pierwsze, bardzo się cieszę, że blog wreszcie powstał. Czytając notkę co chwilę pojawiało się u mnie hasło "Matko, jak ja tęskniłam za Twoimi tekstami". Po drugie, szkoda, że w takich okolicznościach ponownie 'się spotykamy'. Nawet ja, kibic Barcy i tylko sympatyk Liverpoolu, umierałam przed tym meczem. Chyba już tydzień wcześniej zaczęłam odliczać dni! Prawie jak el Clasico... bez kitu!
    Skoro nawet Ty, Silene, chwalisz sobie pracę pana Webba to chyba dam się przekonać, że jednak dobrze sędziował. Nie będę już się kłócić, że ma własną definicję faulu... :D Żeby nie było, że moje wypociny są dłuższe od Twoich, to tylko zapytam się jak oceniasz Hendersona :P Może do niego też mnie przekonasz... Bo co do Allena to się zgadzamy :)
    Pozdrawiam, Zielona.

    OdpowiedzUsuń